───────────────────────────────────────────────────────────────────────────────────────────
By OLIVIA NANCY BRADOCK | FEB. 10, 2015
Zacznę prosto. Wczorajszego wieczora odwiedziłam premierę
najnowszej sztuki na Broadwayu w reżyserii Joshuy Wheeldona. Chociaż
kompletnie nie miałam pojęcia o karierze tego mężczyzny, nazwisko
wydawało mi się wyjątkowo znajome. Dzisiejszego dnia natomiast,
kiedy wszystko co zostało zaserwowane jest już przetrawione,
zasiadłam do pisania i automatycznie podejęłam decyzję, co zrobię
w następnych dniach. Jutrzejszego poranka wyruszę na groby wielkich
twórców sceny broadwayowej. Tak na wszelki wypadek, bo może uda mi
się obskoczyć cmentarze i sprawdzić, czy przewracając się w
trumnach z tego wszystkiego nie porobili szkód.
Trzeba doceniać swoich bohaterów. Zostałam wychowana na mocnych
zasadach. Mój ojciec mówił, że tego, co wielkie i godne uznania
najlepiej nie mieszać z nowoczesną sztuką, bo wyjdzie z tego papka
kompletnie niejadalna. Postuluję więc z góry, przez wzgląd na
historię i mojego papę – łapy precz od Kapitana Ameryki. Karty i
audycje radiowe zniosę. Musicalu o jego przygodach już nie.
Wybaczcie mi dygresje polityczne, ale uwierzcie, drodzy czytelnicy –
nie mam zamiaru pisać o rejestracjach, roli herosów, problemach
świata i naszego kraju. Niemniej jednak sztuka, którą przyszło mi
wczoraj zobaczyć, dotyczyła dosyć istotnej osoby dla mieszkańców
naszego Wielkiego Jabłka. Jeśli Spider-Man ucieszył się na to, że
jego infantylny pseudonim stanie się tytułem nowego spektaklu,
teraz powinien siedzieć w kącie i cicho szlochać. Ewentualnie
wzdychać, bo może nie było aż tak źle. Ale ja bym polemizowała.
Fabuła była bardzo prosta, ale w tym wypadku to przemawia
korzystnie dla widowiska Wheeldona. Nikt nie chodzi w obecnych
czasach oglądać wybuchy i inwazje, którego świadkami część z
nas jest częściej niż chcielibyśmy tego w rzeczywistości. Jeśli
akurat kosmici nie atakują, kiedy wieszasz pranie, idź do kina w
poszukiwaniu emocji. Do teatru, szczególnie takiego, zawitaj w
poszukiwaniu sztuki. Dobrych monologów, udanej muzyki, porywającej
gry aktorskiej. Na tych aspektach skupię się głównie, bo – nie
będę owijać w bawełnę (czy może raczej sieć) – nie połapałam
się do końca w ostatnim akcie (sami się przekonajcie, a potem
dajcie mi znać, co rozumiecie w scenie dialogu z mango).
Dobre monologi są kwintesencją starej szkoły. Tutaj był może jeden, na którym skupiała się znaczna część drugiego aktu. Reszta umykała. Kontynuujmy sprawdzanie. Z koncepcji dobrego monologu wychodziły najbardziej charakterystyczne musicalowe kompozycje. Wspomnę kilka, niekoniecznie rodzimych, żeby zrobić przeciwwagę i chociaż na moment powrócić do lat, kiedy wszystko było piękniejsze. „I Don’t Know How To Love Him” Marii Magdaleny w Jesus Christ Superstar. Mocne „And I Am Telling You I’m Not Goin’” z musicalu Dreamgirls (och, Jennifer Holiday, tęsknimy). Wreszcie choćby „On My Own”. Wiem, wiem, jestem niesprawiedliwa, umieszczając raz – kobiecie piosenki, dwa - mówiąc o monologu i trzy – dowalając na koniec legendarnych Nędzników. Ale uczymy się od najlepszych.
Skrzypcowa partia w tytułowej piosence nie dawała mi zasnąć przez godzinę. Może i wpada w ucho, ale potem wierci się w głowie, jak wiertarka sąsiada w sobotni wieczór, kiedy akurat próbujemy obejrzeć ukochany serial Netflixa. Główna rola żeńska miała niestety tylko jedną udaną partię, co tylko ujmuje jej w moich oczach – wiedząc, ile mogła dać z siebie, zgodziła się na odgrywanie niemal równie niesprawiedliwej roli co poboczne tancerki Pussycat Dolls. Będąc już przy muzyce popularnej – ubolewam nad tym, że już nawet Grammy było bardziej komfortowe do oglądania. Muszę pochwalić główny czarny charakter – przez moment zastanawiałam się, czy nie skoczyć po popcorn (skoro już przenoszą tak tanie tematy na legendarny Broadway, to niech już rozdają odpowiednie przekąski przed „seansem”, żeby wczuć się w klimat). Mam nadzieję, że ten człowiek posiada po prostu talent do takich ról, a nie dryg do knucia zagłady dla całego stanu. Brzmiał bardzo przekonująco. Na wszelki wypadek – lista aktorów pod artykułem.
Nie dane mi jest ocenić sposobu, w jaki tytułowy bohater oddaje emocje, bo na jego twarzy nieustannie gościła maska. Nie poznaliśmy tożsamości naszego kochanego herosa. Może reżyser i scenarzysta bali się, że fani uwierzą, że to prawdziwy Pajączek i rzucą się na niego jeszcze na scenie.
Jego kwestie nie kulały tak bardzo, jakby można się tego było spodziewać, widząc resztę elementów tego widowiska. Jedna scena, właściwie to monolog, spodobała mi się wyjątkowo. Na tle tego błota była prawdziwą perełką. Widać z tej presji, wybaczcie naukową metaforę, mógł powstać diamencik. Mowa o ostatniej scenie pierwszego aktu. Gdyby tak wyglądała sztuka, może nie miałabym teraz otwartej mapki nowojorskich cmentarzy w poszukiwaniu grobów dawnych ikon Broadwayu.
Na ten spektakl powinno się iść, jeśli bilety ma się za darmo. Wtedy przekonamy siebie, że warto. Wyślijcie też dziadków z wnukami. Ci pierwsi będą mieli okazję się zdrzemnąć, a najmłodsi może wyniosą z tego przynajmniej doświadczenie bycia w jednym z (niegdyś) prestiżowych teatrów w Nowym Jorku. To dobre wprowadzenie ich do świata sztuki aktorskiej. Jakiś pożytek więc z tego wszystkiego płynie.
Pozwolę sobie zakończyć najbardziej osobistą myślą. Znacie już mój gust i moje recenzje – piszę tu od wielu lat, o czym nieubłaganie dają mi znać kolejne urodzinowe przyjęcia. Prosta kwestia – Spider-Man uratował niejednemu z Nowojorczyków życie. Teraz (za co trzymam kciuki, chociaż z zasady nie mieszam się w życie herosów) niech uratuje swoje dobre imię. Nie mówię tego złośliwie ani pod wpływem złego humoru – właśnie odpalam Chicago i zasiadam do oglądania z kieliszkiem portugalskiego wina. Kto by teraz narzekał?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz